Seks jako droga do wyzwolenia, a finalnie i miłości ma tu być, skutecznym zresztą, wabikiem na widza. Jednak skandal towarzyszący filmowi, w żadnym wypadku nie wyczerpuje sensów tego zmysłowego
Przewrotna wariacja wokół motywów znanych chociażby z "Piękności dnia". Seks jako droga do wyzwolenia, a finalnie i miłości ma tu być, skutecznym zresztą, wabikiem na widza. Jednak skandal towarzyszący filmowi, w żadnym wypadku nie wyczerpuje sensów tego zmysłowego filmu. Valerie Tasso była wykształconą, świetnie radzącą sobie w życiu przedstawicielką klasy średniej, która pewnego dnia stwierdziła, że pieniądze można zarabiać w mniej stresujący i bardziej przyjemny sposób, więc rzuciła pracę i została na pół roku luksusową prostytutką. O swoim bogatym życiu z tego okresu napisała książkę, która jest w zasadzie jednym wielkim monologiem wyzwalającej się z ograniczeń kobiecej osobowości. Seks jest tu jedynie środkiem do celu, a nie tematem, co nie przeszkodziło wywołać książce skandalu. Podobny los spotkał jej ekranizację, jednak rozczaruje ona wszystkich, którzy po filmie spodziewają się powtórki z własnych młodzieńczych mokrych nocy. To bardziej portret osobowości niż seksualnego obiektu. A sięgając po terminologię genderową, można by rzec, że bohaterka funkcjonuje tu poza horyzontem męskiego spojrzenia. Seks w "Dzienniku nimfomanki" jest bardzo ładny i fotogeniczny, ale potraktowany czysto instrumentalnie, nie stanowi większej metafory. Nie jest ucieczką od mieszczańskiej nudy ("Piękność dnia"), kiczowatym ornamentem ("Emmanuelle"), czy rewersem alienacji ("Ostatnie tango w Paryżu"). Jak wspomniałem, bohaterka traktuje go jako wehikuł samopoznania, który porzuca jednak równie nagle i kapryśnie jak do niego wsiada. To właśnie zdjęcie z seksu odium ekscytacji jest w filmie Moliny najciekawsze. Gdy bowiem z "Dziennika nimfomanki" usunie się otoczkę skandalu, zostanie nam po prostu tyleż rzetelny, co standardowy dramat obyczajowy z życia pewnej znudzonej, acz intrygującej kobiety, w rewelacyjnej, wyuzdanej i powściągliwej jednocześnie kreacji Belen Fabry. To w dużej mierze dzięki niej filmowa Val ani przez chwilę nie osuwa się w któryś związany z kobiecością stereotyp, nie staje się matroną, żoną, dziwką ani lolitką. Ten przewrotny portret kobiety poza ideologicznymi sztancami zgorszy tylko tych, którzy bez rękojmi tych ostatnich nie potrafią żyć. Ale z nimi zazwyczaj w ogóle szkoda gadać, tak w kinie, jak w życiu.